3. Przyłączenie do ISKCON-u.

Bhakti Charu Swami opowiada: W międzyczasie postanowiłem odwiedzić wszystkie miejsca, w których Caitanya Mahaprabhu i Kryszna wykonywali Swoje rozrywki. Najpierw udałem się do Mayapur. To było lato. Po drodze odwiedziłem jednego ze swych przyjaciół. On próbował mnie odwieść mnie od mojego zamiaru zostania bhaktą, przekonywał mnie abym nie szedł tą drogą. To były tylko jakieś ostatnie pułapki Mayi (śmiech). Potem przyszli jeszcze jacyś inni znajomi i właściwie oni wszyscy próbowali przekonać mnie, bym prowadził normalne życie (śmiech). Ale ja już postanowiłem.

Ponieważ w tamtych dniach Mayapur było trudnym do dojechania zakątkiem i nie było publicznego transportu jak dziś, musiałem najpierw pojechać pociągiem z Kalkuty do Krishna Nagar, a potem autorykszą do Mayapur po drugiej stronie Jalangi. Następnie przeprawiłem się łodzią na naszą stronę. Były tam zaledwie 2-3 stragany serwujące herbatę i oczywiście nie mieli elektryczności. Używali lamp kerozynowych. Były tam może ze dwie ryksze i jedną z nich dojechałem do Mayapur Candrodaya Mandir.

Tak więc do Mayapur dotarłem wieczorem, w porze sandhya-arati. Pięknie było widzieć bhaktów w ekstatycznym kirtanie. Cała atmosfera była bardzo uroczysta, a wszyscy byli bardzo przyjaźni. Jeden z bhaktów zaprosił mnie na wykład z Bhagavad-Gity. W tamtych czasach Mayapur wyglądało inaczej niż dziś. Był tylko jeden budynek, Lotus Bulding (Budynek Lotosu). I świątynia właściwie była na parterze tego budynku. Powyżej były pokoje gościnne, a na drugim piętrze były kwatery Śrila Prabhupady. Jayapataka Maharadża i Bhavananda Maharadża, którzy obaj byli dyrektorami i sannyasinami, mieszkali na dachu. Po jednej stronie dachu było pomieszczenie Jayapataki Maharadża, a po drugiej stronie Bhavanandy Maharadża.

Wykłady z Bhagavad-Gity odbywały się w pokoju konferencyjnym GBC i tego wieczora wykład prowadził Bhakti Raghava Maharadża. Wtedy nie był on jeszcze sannyasinem, był brahmacarinem i nazywał się Raghava Pandita Prabhu. Byłem pod wielkim wrażeniem widząc jak zachodni bhakta prezentuje tak rozległą wiedzę. Cytował sanskryckie wersety z Bhagavad-Gity. Miałem wrażenie, że znał całą Bhagavad-Gitę na pamięć (śmiech). Kiedy później mu o tym powiedziałem, przyznał się, że zna tylko jakieś pięć czy sześć wersetów i na wykładach zawsze cytował te same (śmiech). Ale właściwie tego Śrila Prabhupada nas nauczył. Prabhupada nauczał nas, abyśmy mówili na podstawie śastr. Cokolwiek powiemy, powinniśmy podeprzeć cytatem z pism. Dlaczego Śrila Prabhupada chciał, abyśmy uczyli się wersetów na pamięć. Nie żebyśmy musieli znać je wszystkie, ale jakieś wybrane. I cytując werset powinniśmy go objaśnić. Sam wtedy doświadczyłem jak potężna była ta prezentacja w wykonaniu Bhakti Raghavy Maharadża. Później wyjawił mi, że tak na prawdę to ze mnie uczynił cel tamtego wykładu i ja również czułem, że powiedział o wszystkim co było istotne. Mówił o próżności materialistycznego stylu życia. No bo co w nim jest takiego wartościowego? Nic. Prawdziwe życie jest tutaj (śmiech). A wiodąc proste życie, praktykując wzniosłe myślenie, będąc w Dhama (świętym miejscu) w takiej spokojnej atmosferze, możemy praktykować nasze duchowe życie.

Tak więc byłem pod bardzo dużym wrażeniem tego wykładu. Wtedy wszyscy zaczęli mnie namawiać, abym z nimi pozostał. Jak już powiedziałm, w tamtych latach Mayapur było trudno dostępnym zakątkiem i ISKCON nie był jeszcze tak znany. Z ISKCON-em kojarzyły się raczej negatywne wyobrażenia, fabrykowane przez pewnych wątpliwej natury ludzi. Wtedy bardzo niewiele osób odwiedzało świątynię. Czasami tylko pojawiał się jakiś life-member (członek-sympatyk).

Następnego ranka wziąłem udział w mangala-arati, po którym usiadłem razem z bhaktami i pierwszy raz w moim życiu mantrowałem mahamantrę Hare Kryszna na koralach. Potem była dalsza część programu porannego i wykład ze Śrimad Bhagavatam, który dał Satadhanya Prabhu.
I znów każdy z kim rozmawiałem, namawiał mnie do pozostania, przynajmniej na próbę. A ponieważ już wcześniej podjąłem decyzję co do podporządkowania się Śrila Prabhupadzie i podążania tą ścieżką, więc pomyślałem sobie, że czemu nie?

Rano poszedłem do fryzjera i ogoliłem głowę. Wykąpałem się w Gangesie, wyrzuciłem stare ubranie i nałożyłem dhoti oraz kurtę, które sam kupiłem. Bhaktowie byli zszokowani. Nie liczyli, że zadziałam aż tak szybko (śmiech)... No i tak zaczęło się moje duchowe życie.

Był tam pewien bhakta-artysta, Pandu Prabhu. Gdy zobaczył mnie w bhaktowskim stroju wykrzyknął z radością: "Ogoliłeś głowę i zostałeś bhaktą!" A po chwili skorygował się i powiedział: "Nie, ty zawsze byłeś bhaktą." Wiele pięknych doświadczeń doznałem w tych wczesnych dniach w Mayapur.

Gdy byłem tam już całe trzy dni, miał miejsce pewien incydent. W odwiedziny do świątyni przyjechała jakaś rodzina. Nie wiedzieli zupełnie nic o świadomości Kryszny, przyjechali do Mayapur tylko z ciekawości. Zacząłem ich nauczać i wtedy ten mężczyzna powiedział, że chce przyjąć od mnie inicjację (śmiech). Opowiadałem wam o tym zdarzeniu już wcześniej, ponieważ w Indiach inicjacja nie jest tak "rozdmuchanym" wydarzeniem jakim uczyniliśmy ją w ISKCON-ie. I w wyniku tego nasz wzrost został przyhamowany. Słowo "inicjacja" oznacza po prostu początek. Inicjacja oznacza początek życia duchowego i dla naszego Ruchu, aby właściwie urosnąć do rozmiarów jakie przewidział dla niego Caitanya Mahaprabhu - czyli że nasz Ruch ma być obecny w każdym mieście i w każdej wsi, potrzebujemy wielu, bardzo wielu guru. Niestety, rozwinęliśmy ideę, że guru musi być supermenem, nadczłowiekiem. Dlatego nikt nie pasuje do takiego obrazka, lub takich osób jest bardzo mało. Osobiście czuję, że nasz Ruch potrzebuje wielu, wielu mistrzów duchowych, ponieważ wielu ludzi potrzebuje kierownictwa i duchowego wsparcia. Dla zaledwie garści takich guru nie będzie możliwe wykonanie tej misji tak jak powinna.

Tak więc zaangażowałem się. Przyłączyłem do ISKCON-u i w naturalny sposób rozwinąłem przyjazne relacje ze wszystkimi bhaktami. W tym czasie hinduskich bhaktów nie było wielu, większość stanowili bhaktowie z Zachodu. Jeśli chodzi o Hindusów, to właściwie byli to bhaktowie z Bangladeszu, którzy z całą masą innych ludzi uciekli do Indii w obawie o swoje życie. Bangladesh znajdował się wtedy pod opresją Pakistanu. Więc ci bhaktowie znaleźli schronienie w ISKCON-ie i mieli służbę w kuchni. Jedną z działalności świątyni było wtedy karmienie lokalnych ludzi kicheri. Zostałem wysłany do pomocy w kuchni i zgłosiłem się Adi-guru Prabhu, który dowodził akcją gotowania kicheri. Spojrzał on na mnie z powątpiewaniem czy ja się do tej służby nadaję. Kazał mi nanosić trochę drewna opałowego do kuchni, wskazując na leżącą opodal wielką stertę, po czym wyszedł. Nie wiedziałem ile tego drewna mam przynieść, więc nosiłem i nosiłem, aż wypełniłem praktycznie pół kuchni. Gdy Adi-guru Prabhu wrócił, spojrzał na mnie z dezaprobatą i kazał wynieść drewno z powrotem na zewnątrz.

W tamtych dniach nie przyłączało do ISKCON-u wielu wykształconych ludzi, nikt wtedy nie myślał o ISKCON-ie tak poważnie jak dziś. Wielu ludzi myślało, że ISKCON został stworzony przez CIA (amerykańską agencję wywiadowczą) i że bhaktowie są agentami CIA (śmiech). W tamtych czasach dużo podróżowaliśmy autobusami, tramwajami i pociągami i wielokrotnie byliśmy o to pytani.

Jeden z bhaktów, jeden z moich braci duchowych opiekował się o goshalą (zagrodą dla krów). Więc zachęcił mnie do służby w goshali. Jeśli chodzi o osoby zarządzające, to Bhavananda Maharadża był co-GBC i to on zajmował się głównie sprawami w Mayapur, a Jayapataka Maharadża większość czasu podróżował, nauczał i przewodził grupie dystrybuującej książki. Więc Bhavananda Maharadża był głównym zarządzającym w Mayapur. Poszedłem do niego i powiedziałem mu, że chciałbym dostać służbę w goshali. Ale on powiedział, że ja się do tej służby nie nadaję (śmiech). Oprócz goshali była jeszcze w Mayapur gurukula (szkoła dla chłopców). Byli w niej głównie lokalni chłopcy, mili, mali bengalscy chłopcy, bardzo słodcy. Dyrektorem gurukuli był Hiryangarbha i jemu zależało, abym został oddelegowany do służby w gurukuli do uczenia tych dzieci. Wtedy uważałem, że służenie przy krowach było najwyższą formą służby, ale skoro nie nadawałem się do służby przy krowach, wtedy zapaliłem się uczenia dzieci w gurukuli. Poszedłem więc z tym do Bhavanandy, a on znów powiedział: "O, nie. Gurukula nie jest dla ciebie" (śmiech).

Wtedy zdenerwowałem się już naprawdę: "Czy nie nadaję się do niczego? (śmiech) Nie mogę służyć w goshali, nie mogę służyć w gurukuli, to co mogę robić? Czy ja do niczego się nie nadaję?" Wtedy Bhavananda powiedział, że to nie jest kwestia tego czy się do czegoś nadaję, czy nie. Po prostu nie chciał abym dostał służbę, która mnie wypali, sfrustruje i spowoduje, że odejdę. Tak naprawdę, to on był bardzo miły dla mnie. W początkowym okresie Bhavananda pomógł mi w wielu, wielu sytuacjach i czuję się bardzo mu za to wdzięczny.

W końcu dostałem swoją służbę. Polegała ona na byciu asystentem Pancaratny Prabhu, który budował Long Building (Długi Budynek). To był rok 1976. Moim zadaniem było kupowanie wszystkich potrzebnych materiałów budowlanych, takich jak stal, cement, kamień. Na przykład kamień sprowadzaliśmy z Biharu koleją. Był taki kanadyjski bhakta Bhumna Prabhu i właśnie często jeździliśmy we dwóch do Kalkuty w tym celu. Bhumna Prabhu był zabawny i pełen wigoru, oraz uwielbiał bengalskie słodycze. Znał wszystkie sławne cukiernie w Kalkucie. Wyprawa z nim do Kalkuty zawsze oznaczała zaszczycanie tych cukierni swoją obecnością i objadanie się ponad wszelkie wyobrażenie. Któregoś dnia zapytałem go jak sobie daje radę z popędem seksualnym po tych wszystkich słodkościach. Odparł, że daje sobie radę zawiązując kaupinę naprawdę ciasno. Innym razem Bhumna Prabhu, który miał o mnie bardzo wysokie mniemanie powiedział: "Być może wkrótce osiągniesz najwyższe pozycje w ISKCON-owej hierarchii." Poczułem się zmieszany i zapytałem, czy przypadkiem nie zależy to starszeństwa liczonego według czasu. A on odparł, że nie za bardzo, że tak naprawdę liczą się czyjeś cechy i kwalifikacje." Później wielokrotnie wspominał tę naszą rozmowę i wskazywał, że jego przepowiednia się wypełniła.

Miałem wtedy też inną służbę. Ponieważ uwielbiałem czytać, kiedykolwiek miałem wolny czas udawałem się do Navadvip po drugiej stronie Gangesu. Jest tam wiele Gaudiya Maths. Jedna z nich nazwa się Devananda Gaudiya Math. Zaprzyjaźniłem się tam z bhaktami i czytałem książki w ich bibliotece. W trakcie tego czytania natknąłem się na stare teksty napisane przez Śrila Prabhupadę. Devananda Gaudiya Math wydawała w latach 1948 do 1954 czasopismo nazywane "Gaudiya Patrika", a w pewnych latach wydawcą tego pisma był Śrila Prabhupada. Zacząłem więc gromadzić te teksty i w ten sposób złożyłem książkę "Bhagavaner Katha" w języku bengalskim. Zacząłem również wydawać bengalską edycję "Back to Godhead". Tak oto zaangażowany byłem w różne rodzaje służb.

Gdy później, na początkach roku 1977 w Kalkucie zaprezentowałem Śrila Prabhupadzie tę nowo wydrukowaną książkę, był on niezwykle zadowolony. Spojrzał na mnie jaśniejącą od uśmiechu twarzą i powiedział: "Dziękuję ci, bardzo ci dziękuję. Proszę drukuj dalej moje książki." Znacznie później (data z Folio 1991) ksiązka ta ukazała się również w języku angielskim jako "Renunciation Through Wisdom" (Wyrzeczenie Poprzez Wiedzę).

Któregoś dnia miało miejsce pewne wydarzenie. Vrindavan-biharini, która była żoną Anakadundubhi Prabhu, była wyśmienitym kucharzem i cukiernikiem. Zwykle to ona przygotowywała wieczorne ofiarowanie, pełne rozmaitych słodyczy. Po ofiarowaniu Madhusevita Prabhu, który był świątynnym komandorem, zanosił wszystkie te talerze z prasadam na dach Budynku Lotosu, gdzie mieszkali sannyasini. Gdy oni już pokosztowali maha-prasadam, Madhusevita Prabhu znosił talerze do pokoju konferencyjnego na pierwszym piętrze, gdzie po wieczornym wykładzie z Bhagavad-Gity wszyscy czekali na maha-maha prasadam. Któregoś dnia czekaliśmy na te talerze niezwykle długo. Nadia zniecierpliwił się i poleciał na dach do sannyasinów. Okazało się, że Madhusevita Prabhu zabrał talerze już jakiś czas temu. Bhaktowie rozpoczęli poszukiwania i odnaleźli Madhusevitę schowanego w jakimś ciemnym i ustronnym zakątku balkonu, zajadającego maha-prasadam. Sprowadzili go na dół gdzie opowiedział z wielkimi szczegółami co tak naprawdę się wydarzyło i przyznał, że robił tak codziennie od dłuższego czasu. Wszyscy zataczali się ze śmiechu.

Sannyasini razem z wybranymi bhaktami zwykli rozkoszować się każdego popołudnia mango na dachu Budynku Lotosu. Pewnego dnia day Bhavananda zaprosił mnie na tę ucztę, więc poszedłem. Wokół wielkiej sterty mango siedzieli tam sannyasini i inni starsi bhaktowie, a kilka osób kroiło i serwowało je. Poczułem się wyróżniony tym zaproszeniem i napchałem się wybornym mango po uszy. Bhavananda powiedział, żebym przychodził każdego popołudnia. Niemniej jednak, nazajutrz nie poszedłem tam. Gdy Bhavananda zobaczył mnie wieczorem, zapytał dlaczego nie przyszedłem. Odpowiedział mu: "Zapraszasz mnie, to bardzo miłe. Ale którego dnia mnie nie zaprosisz i wtedy będę czuł się źle. Dlatego zdecydowałem, że lepiej jest nie pójść na mangową ucztę." Bhavanandzie spodobała się moja odpowiedź, i od tamtej pory zaczął traktować mnie z szacunkiem.